czwartek, 19 grudnia 2013

Wena / Vena


Ostatnio naszła mnie tytułowa "wena" na udekorowanie mojego domostwa. Nie ukrywam, że nie chciałam wydać na to zbyt wiele pieniędzy. Postanowiłam więc, że dokonam przeglądu tego, co już mam oraz tego, co mogę zrobić z rzeczy, które posiadam. W ten oto sposób powstały poniższe dekoracje.


Na początek ... choinka. Tak wyglądała w zeszłym roku - niczym nie wyróżniający się, metrowy świerk w doniczce.


Po roku spędzonym w ogrodzie drzewko wyglądało nieco inaczej - zrobiło się gołe i brązowe (nie mam pojęcia dlaczego :P). 
W tym tygodniu postanowiłam zrobić coś z tą martwą rośliną. Skróciłam ją z każdej strony i umieściłam w nowej doniczce z kamyczkami - już wtedy prezentowała się znacznie lepiej.


W gołych miejscach poprzyklejałam gałązki ze ścinki, doniczkę okryłam niebieskim papierem i przewiązałam sznurkiem. Całość spryskałam farbą w spray'u (szarą).


Na koniec powiesiłam brokatowe gwiazdki, które udało mi się zakupić po bardzo atrakcyjnej cenie (ok. 1,50 zł/szt.). Całość prezentuje się całkiem fajnie i, jak powiedział mój chłopak, "mroźnie" :P


W tym roku postanowiłam również, że nie kupię choinki ani "żywej" ani sztucznej. Chciałam natomiast mieć w domu coś, co będzie przypominać mi o świętach, co stworzy niezwykły klimat i stanowić będzie oprawę dla prezentów. Niestety dekoracja, którą wykonałam powyżej nie nadawała się do salonu, zarówno pod względem rozmiarów, jak i stylu.
Wpadł mi więc do głowy kolejny pomysł...


Oto stara, powykrzywiana, drewniana, nienadająca się już do użytku drabina, z której zrobiłam własne drzewko świąteczne. Całość wystarczyło trochę przeszlifować, przemalować (drewnochronem) oraz powbijać trochę gwoździ. W ten oto sposób powstała ona ... moja drabinowa choineczka.
Ozdoby, które możecie na niej zobaczyć pochodzą z zeszłego roku. Oczywiście kilka gadżetów, jak np. ptaszek w karmniku, czy doniczka z gałązkami na dole (również otulona papierem) są tegorocznym nabytkiem.




Powracając do tytułu posta... 
"Vena Amoris", czyli żyła miłości, to najnowszy album Anity Lipnickiej, który ukazał się niedawno, bo w październiku 2013 r. Po przesłuchaniu płyty stwierdzam jednoznacznie, że coś dzieje się w związku Anity i John'a Porter'a.
Płyta jest bardzo spójna, kawałki dot. głównie miłości (tej utraconej). Myślę, że mamy tutaj przykład jakiegoś wypalenia, chociaż kim ja właściwie jestem, aby osądzać sytuację ;)


   
Zdecydowana większość piosenek - niemal wszystkie - przypadła mi do gustu. Uwielbiam spokojne, lekko depresyjne klimaty - tutaj wszystko to znalazłam. Prym wiedzie świetna oprawa muzyczna i anielski głos Anity. Wyraźnie słychać tu amerykańskie wpływy w postaci bandżo czy ogólnej stylistyki zaczerpniętej wprost z muzyki country, co (nie ukrywam) dodatkowo mnie urzekło. Uroczyście zawiadamiam, że ucieszyłby mnie taki CeDek pod choinką ;)

Na koniec mała rada dla nieszczęśliwie zakochanych lub wypalonych:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz